A było to tak, jedno z dzieci zachorowało, więc na gwałt do lekarza, bo gorączka zaczynała skakać jak szalona. Po...
Co z ciebie za matka?!
Wyjście na imprezę, czyli jak zostałam złą matką...
Zdarzyło nam się z mężem uczestniczyć ostatnimi czasy w kilku wydarzeniach kulturalnych, w których mieliśmy okazje spotkać się z bliższymi i dalszymi znajomymi. Bardzo się cieszyliśmy, bo tak naprawdę to były nasze pierwsze duże wyjścia od przyjścia na świat dzieci. Ja, przyznam z ręką na sercu, oszalałam! Pomijam strojenie się na wyjście do Biedronki po pampersy, czy mleko, albo do galerii, po nowe buciki dla dzieci. To było coś wielkiego (w moim mniemaniu, mąż ma do tego raczej umiarkowany stosunek). Już w lipcu byłam umówiona do fryzjera! Make up, manicure, pedicure, fryz. Wszystko musiało być cycuś glancuś. Sukienki, buty, rajstopy wybrane odpowiednio wcześniej no i jak wiadomo warianty na każda pogodę. Lżej jak będzie ciepło, nieco cieplej na chłodniejszy wieczór.
Wychodzimy! Ja wystrojona jakbym szła na Met Galę. Brakowało wróżek sypiących mi brokat na twarz. Nie ważne. Wyszłam wreszcie z domu w jakichś lepszych ciuchach i pierwszy raz od dwóch lat w szpilkach. Tylko to się liczyło! Dzieci uśpione i zostawione pod czujnym okiem teściowej. My spóźnieni, biegiem na uroczystość, żeby nic nas nie ominęło, zziajani wpadamy i pada pierwsze pytanie „a gdzie macie dzieci”? Whaaaaat?! Dzieci? No dzieci w domu śpią smacznie. I tutaj słyszę teatralne, dramatyczne wręcz cmoknięcie i przewrócenie oczami. O Ty wredna Ty! Ja Ci pokaże!
A gdzie Twoje?
No wiesz, moja jest jeszcze za mała na takie imprezy.
No wiesz (przedrzeźnianiam), moje raczej też. Jest 20 godzina już dawno śpią. A Twoja starsza córka? Chyba ma już 3 latka, czemu jej nie wzięliście?
Yyyy, no bo jak jedna nie to i druga nie.
Co za idiotyczne tłumaczenie! Laska nie wie, że jak nie ma logicznych argumentów to się nie zaczepia?
Na szczęście mąż szepnął mi na ucho, żebym nie zwracała uwagi tylko się zrelaksowała. Wreszcie mogłam wypić w spokoju przeznaczoną na ten wieczór lampkę wina. Atmosfera nieco się rozluźniła, mogliśmy w spokoju porozmawiać. I teraz powiem tak. Jak już mi się uda opuścić ściany mojego domu w celach towarzyskich to naprawdę mam ochotę pogadać o modzie, książkach, co nowego w świecie, który fryzjer jest dobry i który salon robi fajne paznokcie. Jakiej muzyki się teraz słucha, gdzie jest fajna restauracja. Na co dzień rozmawiam o pieluchach, kupach, obiadach i podcieraniu nosków. Na pytania odnośnie dzieci odpowiadam, że są najcudowniejsze, chodzą, plotkują, bałaganią i to wszystko. Ucinam temat dzieci. Chce pogadać o czymś innym. Po wyrażeniu tego na głos moja współdzieląca stół towarzyszka wyraziła święte oburzenie. Oczywiście nie obyło się bez stwierdzeń „co z Ciebie za matka”. No właśnie. A co ze mnie za matka? Najlepsza! Odpowiedziałam. Na co dzień daję z siebie 200%. Robię wszystko dla swoich dzieci, rozmawiam z nimi i o nich, dbam o nie, nieustająco przytulam i mówię jak bardzo je kocham. Raczej nie wydaje mi się, żeby fakt, nawet nie niechęci, bo to nie o to chodzi, tylko braku potrzeby rozmawiania o nich (w takich okolicznościach przyrody) definiowało mnie jako dobrą lub złą matkę. Bo ona to by mogła całymi godzinami. Okej. Mów i chwal swoje dzieci, ale na Boga nie wszyscy chcą tego słuchać! W tym ja. Spotkałam się ze znajomymi, chcę wiedzieć co u nich, czy awansowali, może któraś jest w ciąży, może byli na fantastycznym wyjeździe. Koniec i kropka. Dzisiaj dzieci zostawiamy w domu.
Po tym incydencie wzięłam męża pod pachę i poszłam na parkiet. Pora wytańczyć złe emocje. Na odchodne jeszcze usłyszałam, że jak chcę rozmawiać (wg niej) o mało istotnych kwestiach to może nie powinnam mieć dzieci. Nawet nie skomentowałam. Poszłam się pobawić i miło spędzić czas. Następnego dnia już od 6:30 byłam na nogach bawiąca się i dokazująca z dziewczynami. Zeszły wieczór mąż skwitował „dobrze, że nie jesteś taka sfiksowana jak ona”. Bardzo dobrze!
{hook h="pShowBlogGetProducts" mod="pshowblog" limit="3" categories="3002,3003,3001"}
Dodaj komentarz